Gorzej, że fryzura Neymara pasuje do jego gry. Piłkarz uważany za jednego z najlepszych na świecie uprawia sztukę dla sztuki. Jego dryblingi są tyleż fascynujące, co irytujące, bo rzadko prowadzą do celu. W dodatku Neymar przy każdym kontakcie z przeciwnikiem tylko patrzy, jakby tu się przewrócić i poturlać po boisku, aby zwrócić uwagę sędziego i kibiców na swój niełatwy los. Rzeczywiście, obrońcy Brazylijczyka nie oszczędzają, ale on z efektownego padania zrobił sztukę obliczoną na współczucie. To już jest człowiek trawa.
Patrząc na Neymara, coraz częściej zastanawiam się nad apostazją z kościoła brazylijskiego. Wychowany jestem na takich świętych jak Pele, Garrincha czy Didi, przeszedłem epoki kanonizowanych: Zico, Socratesa, modliłem się do błogosławionych Romario, Ronaldo, Rivaldo, Ronaldinho. Aż na mundialu we Francji (1998) pojawił się Denilson. On zachwiał moją wiarą w żółtą koszulkę; jego gra polegała na permanentnym dryblingu, w którym zapominał się do tego stopnia, że stawał się ofiarą własnych zwodów. Nie nadążał za nimi. A kiedy tańczył nad piłką, przypominał Berbera wymachującego wielkim mieczem przed Indianą Jonesem. Obrońcy, zamiast zachwycać się choreografią Brazylijczyka, po prostu wybijali mu piłkę spod nóg i z głowy.
Denilson był najdroższym piłkarzem świata, a zakończył karierę w lidze wietnamskiej. Stał się symbolem nowego pokolenia brazylijskich piłkarzy grających w Europie, których oglądanie sprawia przyjemność, dopóki zachwytów nie zastąpi refleksja, że ten cyrk do niczego nie prowadzi.
Neymar należy do wyższej kategorii, bo on, choć bywa irytujący, potrafi też wygrać mecz.
Podczas mistrzostw świata w Korei i Japonii (2002) Ronaldo zrobił sobie na głowie coś, czego wcześniej nikt nie widział. Trudno było od tego dziwowiska oderwać wzrok, ale grał tak, że jego grzywka na ogolonej głowie mało nas interesowała.