Na ekranie fasada eleganckiego hotelu – może być w Nicei, może w Paryżu, może być w Hollywood. Kamera najeżdża na jedno z okien, pokazuje luksusowy salonik, przejeżdża przez sypialnię i zagląda do łazienki. A tam jedna z największych gwiazd w historii światowego kina unosi pokrywkę rondla stojącego na niewielkiej przenośnej kuchence i wyciąga z kłębów pary długi pasek włoskiego makaronu. Z uradowaną miną sprawdza, czy już się ugotował.
Nieprawdopodobne? Ależ nie, to tylko to, co sama Sophia Loren opisuje w swojej autobiografii, która ukazała się w ubiegłym roku, na jej 80. urodziny.
Włoski smak
W pokoju przy via Severino mamusia często gotowała nam w łazience na przenośnym palniku, chociaż właścicielka domu tego zabroniła" – wspomina aktorka ubogie dzieciństwo i przechodzi do współczesności: „Ten zwyczaj zachowałam i później, także wówczas, gdy już byłam znaną aktorką i los zawiódł mnie za granicę, do małych i wielkich hotelowych pokoi. Jeszcze dzisiaj, kiedy jestem w podróży i ogarnia mnie tęsknota za domem albo czuję się zbyt zmęczona, żeby wyjść, korzystam z przenośnej kuchenki. Wystarczy kilka minut, żeby zrobić sobie makaron".
Scena zdumiewająca, bo trudno sobie jednak wyobrazić gwiazdę tak wielką, że mogłaby zamówić do hotelowego pokoju wagon spaghetti, jak w łazience pichci coś w garnuszku niczym – nie przymierzając – nasz rodak na zagranicznej delegacji w czasach poprzedniego ustroju. Ale przywołałem tę scenę nie dla żartu, lecz dlatego, że zawiera się w niej w największym z możliwych skrótów prawda o życiu wybitnej aktorki, a w każdym razie ta prawda, którą zdecydowała się pokazać w swojej książce. Podziwiając jej urodę, role, patrząc na występy na festiwalach i rozmaitych galach, mieliśmy do czynienia z Sophią Loren oficjalną, wykreowaną. W autobiografii przedstawia się w sytuacjach prywatnych, wręcz intymnych, ale nie miejmy złudzeń: autobiografia to też rodzaj kreacji, tylko że jest to autokreacja, wynikająca z najróżniejszych kalkulacji.