Bardzo dziwne zwierzę z tej inflacji. Dziwne, groźne i niesłychanie przebiegłe. Raz wydaje się wyższa, niż jest w rzeczywistości, a raz niższa. Raz nadyma się i rośnie, podobnie jak niektóre gatunki ropuch, choć wiadomo, że niedługo znów się skurczy. A znów kiedy indziej jak kameleon zmienia kolor i wtapia się w tło, tak że jej prawie w ogóle nie widać. A wiadomo, że ona wciąż jest, tylko się nieco przyczaiła, żeby nas omamić.
Mieliśmy w ostatnich latach sporo przejść z tą bestią. Najpierw przez długie lata drzemała, rzadko kiedy sięgając poziomu 2 proc. W roku 2021 zaczęła gwałtownie przyspieszać, rosnąc z 2 do niemal 10 proc., mimo stałych zapewnień prezesa NBP, że już od następnego miesiąca zacznie spadać. Nie daliśmy się jej jednak nastraszyć, bo dzielny rząd zasłonił nas przed nią pierwszymi tarczami antyinflacyjnymi, czyli obniżkami podatków nakładanych na paliwa i żywność.
Ale gadzina nie odpuściła, tylko sprzymierzyła się z Putinem i na nowo buchnęła piekielnym ogniem, przekraczając w lutym 2023 roku 18 proc. I znowu dzielnie oparł się jej nasz ówczesny premier, zawstydzając ją haniebnym mianem „putinflacji” i w niezwykle wiarygodny sposób dowodząc, że gdyby nie Putin, inflacji w ogóle w Polsce by nie było. Gdyby jakiś wyjątkowo tępy obywatel tego nie rozumiał, mógł bez kłopotu przeczytać wielki banner na fasadzie budynku NBP wraz z ostrzeżeniem, by się dobrze zastanowił nad krytyką, bo będzie uznany za agenta Kremla. Skąd jednak ceny już na ponad rok przed wybuchem wojny wiedziały, co knuje kremlowski despota, i z wyprzedzeniem wspierały go silnym wzrostem ani premier, ani prezes NBP nie wyjaśnili. Podobnie jak nie wyjaśnili, czy istniał jakiś związek pomiędzy wzrostem inflacji a kilkuletnią polityką drukowania pieniądza, wzrostu deficytu i forsownego zwiększania płacy minimalnej i transferów społecznych.
No ale teraz wreszcie możemy powiedzieć niedowiarkom: no proszę, spadła. W marcu wyniosła niecałe 2 proc., co oznacza jeden z najniższych wyników w Unii. Problem tylko w tym, że była to inflacja zaniżona sztucznie, bo Polska jako jeden z nielicznych krajów utrzymywała jeszcze wciąż zamrożone ceny energii i zerowe stawki VAT na żywność. Ekonomiści mówią w takiej sytuacji o inflacji tłumionej albo zawieszonej – a więc takiej, która na nowo przyspieszy, kiedy tylko powrócimy do normalnych stawek podatkowych i skończymy z dotowaniem cen energii (nie da się tego utrzymać w nieskończoność).
Od 1 kwietnia mamy ponownie opodatkowaną żywność, więc inflacja powinna przyspieszyć. Proces ten może jednak potrwać, bo największe sieci handlowe rozpoczęły walkę na śmierć i życie, której głównym elementem jest deklaracja o „utrzymaniu cen” mimo podwyżek podatków. Jak to możliwe? Jak się wydaje, dość prosto. Sieci po prostu zmuszają swoich dostawców do wzięcia na siebie znacznej części efektu wzrostu podatku poprzez obniżkę marż. Konsumenci się cieszą, producenci płaczą, rolnicy blokują drogi. A ceny w końcu i tak wzrosną, choć pewnie pełny efekt zmian zobaczymy dopiero około połowy roku, kiedy też podrożeje energia. Inflacja zapewne powróci do poziomu co najmniej 4–5 proc. Oczywiście pod warunkiem, że nie osłabi się złoty, bo wtedy byłoby jeszcze gorzej.